Jakiś czas temu kolega powiedział, że trzeba być zboczonym, żeby lubić zapach unoszący się u dentysty. No więc jestem zboczona. Godzinami mogłabym wąchać waciki nasączone lekami i ziołami. I nic na to nie poradzę, tak mam. Dlatego Jägermeister piję jak fetyszystka – z cholerną przyjemnością. O dziwo pierwszy łyk tego 35% alkoholu zawsze przeszywa mnie dreszczem. Jest na spirytusie, może dlatego. Ale już przy drugim to mija i zaczynam rozkoszować się ziołami: rumianku, rozmarynu, drzewa sandałowego…
Większości składu jednak nigdy nie rozpoznam. Szkoda, ale jakby nie było, ten likier to mieszanka 56 przypraw i ziół. Zanim się jej skosztuje, trunek będzie leżakował w dębowych beczkach, w których zostanie poddany procesowi maceracji przez minimum rok. Wszystko na podstawie receptury opracowanej w 1934 roku.
Niemiecki ziołowy likier Jägermeister jest popularny wśród wielu gwiazd scen muzycznych. Zapewne wszyscy dzisiejsi 30-latkowie pamiętają hit Die Toten Hosen „Zehn kleine Jägermeister”. A Kerry King z zespołu Slayer ma ponoć zwyczaj dawać butelkę alkoholu każdemu zespołowi, z którym gra danego wieczoru. Ciekawy gest.
Niemiecki trunek najlepiej smakuje zmrożony i to też sugeruje producent. Ale mam kolegę, który pije go, trzymając wcześniej w temperaturze pokojowej! Moim zdaniem to profanacja i polecam pić Jagermeister według świętej zasady: im zimniej w ręku, tym cieplej na sercu. I ewentualnie z domieszką takich składników jak: grenadina, limonka, wódka. Wszystko wstrząśnięte w shakerze, doprawione spritem, i lodem. Potem, ze szklanką w ręku, można powiedzieć sobie: właśnie piję drinka. Nazywa się Augustus.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.