Nigdy nie byłam wielbicielką szampanów, ale nie z jakiegoś określonego powodu, tylko raczej z braku powodu. Po prostu, gdy sięgam po alkohol, to jest to najczęściej whisky, wódka albo piwo. Słowo „szampan” do pewnego czasu kojarzyło mi się wyłącznie z Piccolo. Zmieniło się to w momencie, gdy zaczęłam pracę jako kelnerka na krakowskim rynku.
Zagraniczni turyści dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy chcą pić wszystko, co polskie, i na tych, którzy mają określone smaki i niechętnie próbują nowych rzeczy. I choć ci pierwsi zawsze cieszyli, ci drudzy sprawiali, że zaczęły mnie interesować trunki, których wcześniej nie smakowałam. Tym bardziej, kiedy sama je rozlewałam do kieliszków gości i widziałam, z jaką rozkoszą piją swój ulubiony alkohol. Naprawdę, w takich chwilach człowiek sam ma ochotę siedzieć i pić.
Tak było z winem musującym Moet & Chandon. Ot, niby zwykła butelka. Ot, zaledwie 12% francuskiego alkoholu. Ale za to z ponad 200 win! Czyste wariactwo! Więc z jaką uwagą wychylałam pierwszy łyk do ust! Tego nie zapomnę nigdy. Mieszanka trzech odmian winogron: Pinot Noir, Chardonnay i Pinot Meunier bardzo przypadła mi do gustu. Kiedyś nie interesowałam się tym, co jest napisane na etykiecie z tyłu. Teraz znajomość podstawowych chociażby składników pozwala lepiej odnajdywać się w świecie alkoholi i dokonywać trafniejszych wyborów.
W przeciągu dwóch lat szampan Moet znalazł się w mych ustach zaledwie dwa razy, bo od tamtego czasu odkryłam inne wina musujące, ale uważam, że na specjalne okazje – i dla par – szampan ten jest idealny. Tym bardziej, że jakiś czas temu w ofercie sprzedażowej pojawiła się możliwość personalizowania szampana i ozdabiania go kryształkami Swarovsky’ego nad etykietą. Która kobieta takiego prezentu nie chciałaby dostać?
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.